znow czuje bol, choc mialam byc silna, stanowcza, samodzielna...znow arogancko i naiwnie stwierdzilam, ze nikt mi nie jest potrzebny, ze sama sobie poradze...ale jestem jak trzcina, nawet nie...jak malenkie, samotne zdziebelko trawki na wietrze, byle podmuch moze mnie przygiac do ziemi...
tak samo glupio i naiwnie trwalam w przekonaniu, to wszystko tylko i wylacznie moja wina, ze najbardziej zawiodlam sie na sobie... Ale jak moglam sie zawiesc na sobie, skoro nigdy sobie nie ufalam?
nie wazne... i tak trace juz wiare w to ze istnieje wogole cos takiego jak zaufanie, szacunek, przywiazanie, tesknota, zazdrosc, przyjazn czy milosc... teraz to dla mnie juz tylko puste slowa nie majace potwierdzenia w rzeczywistosci...
...i dziekuje Bogu za ten czas spedzony w blogiej nieswiadomosci, za to, ze moglam sie ludzic ze uczucia istnieja, ze istnieje przyjazn, wdziecznosc, poswiecenie, za to ze nie widzialam kryjacej sie obojetnosci i falszu, za to ze choc przez chwile bylam szczesliwa, ze byly chwile, kiedy kochalam i takie, kiedy gotowa bylam za przyjazn oddac swoje zycie...