24 października 2003, 15:00
Gdy wracam do siebie w samotnosci lzy wyplywaja spod usmiechnietej maski i skrapiaja kolejne dni w kalendarzu... A oni, gdy sa w domu, potrafia mnie dodatkowo zranic kazdym, nawet najmniejszym slowem... i dziwi mnie dlaczego moje lzy nie nabraly jeszcze barwy czerwieni, sa nadal takie przezroczyste, zwyczajne, takie same jak gdy przyczyna placzu jest szczescie... A wogole po co ta maska? bo tak jest latwiej i czasem sama zapominam ze to tylko chwilowa zaslona...
Kiedys sadzilam, ze zycie jest gra... teraz jest dla mnie koszmarem, czasem budze sie na jakis czas, widze slonce, niebo, droge przed soba, a wszystko tylko po to, by koszmar wyciagnal z powrotem swoje ochydne lapska i wciagnal mnie w siebie ze zdwojona sila... i wcale nie marze o niekonczacym sie dniu... marze o spokojnym snie...