Wrocilam juz, juz sie skonczyla ta groteska, przedstawienie wystawiane w otoczeniu pieknej, gorskiej scenerii. Wszystko czarno na bialym, wyrazne az do bolu. Nocne spacery do nikad. Spokoj, cisza, leniwy krok, to znow szalenczy bieg, ucieczka przed sama soba, lodowaty wiatr zamrazajacy lzy wplatane w rozwiane wlosy i samotnosc rozsadzajaca kazdy nerw, przenikajaca bolesnie kazda mysl. W dzien - zapomnienie, oderwanie od problemow, od reszty swiata, tylko ja i snieg, tym razem miekki, delikatny, przyjazny... Ale najgorsze byly wieczory... Odrzucajac dume zebralam o przyjazne slowo, bez skutku. Widzialam jak egoizm niszczy resztki sympatii, patrzylam na ludzi staczajacych sie na samo dno... Coz, przynajmniej przeszlam porzadny trening asertywnosci, bo wiekszosc rozmow dotyczyla namawiania mnie do picia ("nie ma trudnych kobiet, jest tylko za malo alkoholu") a konczylo sie zazwyczaj na mniej lub bardziej bezposrednich propozycjach...
Dzisiaj znalazlam psychotropy mojego ojca...
Przejezdzalam przez Krakow... Czemu to wszystko tak sie skonczylo? Gdybym mogla teraz tam byc... Moze bylo by inaczej, gorzej czy lepiej, zawsze jakis krok naprzod zamiast niepewnosci zawieszenia pomiedzy dwoma plaszczyznami...
Nie chce juz dluzej sie w tym pograzac, moje mysli juz wyschly, my eyes too...